Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Socjolożka. Feministka. Agnostyczka. Zafascynowana historią, przede wszystkim okresem tudorowskim w Anglii, Rewolucją Francuską i II wojną światową. Jej ulubione postacie w dziejach to Elżbieta Wielka i Maria Antonina. Nie potrafi gotować, nienawidzi sprzątać, zakupy robi raz na dwa tygodnie, ale do perfekcji opanowała za to czytanie w każdych absolutnie warunkach. Kolekcjonerka kubków, kaktusów i czerwonych szminek do ust.
Najnowsze recenzje
-
Jestem ogromną fanką powieści historycznych. Gdybym miała wskazać epokę, o której najbardziej lubię czytać to zapewne byłby to okres tudorowski w Anglii, ale faktem jest, że fenomenalnie skrojona opowieść potrafi wyciągnąć z historii absolutnie wszystkie smaczki i każdy, kto narzekał na historię w szkole będzie mógł się zakochać – taka jest moja opinia! • Starożytny Rzym raczej mnie swoją tematyką nigdy nie zachwycał. Być może miałam go już po prostu szczerze dość, bo w szkole mówiono o nim i na historii i na wiedzy o kulturze i na WOS-ie i na polskim...Ileż można!? Ale zdradzę Wam sekret. Mam jedną słabość związaną z tym momentem w historii, a są to – werble – gladiatorzy! Fascynuje mnie sam fakt, że tak krwawa rozrywka sprawiała Rzymianom tyle frajdy co nam mecz piłkarski, czy skoki narciarskie, gdy Stoch znów na szczycie. Kiedy więc zobaczyłam na tylnej okładce, że spotkam się w tej książce z nimi długo się nie zastanawiałam. • Niestety, o gladiatorach było mało (za mało!), choć odważnych i brutalnych mężczyzn w całej lekturze na pewno nie brakuje. Brennus i Romulus są całkowicie świetni! Przyjaźń, braterstwo, a w pewnym momencie wręcz relacja ojciec-syn, która rodzi się między tymi bohaterami sprawiają, że można im kibicować od pierwszego już momentu, gdy pojawiają się na kartach powieści. Tarkwiniusz jest trochę bardziej problematyczny. Nie do końca przekonało mnie to, że autor umiejętność wieszczenia tego bohatera tak szybko i bezproblemowo uczynił „oczywistą oczywistością”. W ogóle, czasowość w tej powieści jest trochę mało fajna. Zwłaszcza na początku jesteśmy ot tak rzucani o miesiące i lata do przodu, co sprawia, że kiedy poznamy już któregoś bohatera, jego charyzmę i sposoby postępowania to tak naprawdę zanim uznamy, czy nam się to podoba, czy nie już jesteśmy „dziewięć miesięcy później”, a do tej pory u Kane’a wszystko już się zmienia. • Kuleją też postacie kobiece. Fabiola jest kreowana na odważną, hardą heterę (żeby nie daj Bóg nie okazała się kolejną słabą bohaterką, bo się feministki obrażą!), co jest kompletną pomyłką. Na samym początku jeszcze można ją lubić, ale potem czytelnik ma ochotę każdy kolejny rozdział dziejący się w Lupanarze po prostu przekartkować. Jest sztuczna i – mimo ciągłego mówienia i myślenia o uczuciach oraz emocjach – ta postać jest z nich kompletnie wyprana. • Bardzo spodobało mi się jednak przedstawienie przez autora bitwy pod Carrhae. Uczyłam się o niej w szkole, ale Kane zaprezentował ją w bardzo „plastyczny” sposób, przez co te rozdziały czytałam z autentycznymi wypiekami na twarzy. • Po kolejne tomy chętnie sięgnę, bo chcę dowiedzieć się, jak potoczą się dalsze losy Brennusa i Romulusa. I – ojej – wiem, że to straszne z mojej strony, ale mam szczerą nadzieję, że Fabiola gdzieś tam zginie po drodze...
-
W okresie świątecznym rzadko kiedy mam ochotę na „ciężkie” lektury. Wyciskające łzy obyczajówki, mrożące krew w żyłach kryminały pełne krwi, czy wybitna klasyka kompletnie mi wówczas nie podchodzą. Lubię wtedy – w przerwach między serniczkiem, a karpiem – poczytać coś lekkiego i raczej mało angażującego. • „Pierwszy grób po prawej” nie jest w żadnej mierze powieścią wybitną, błyskotliwą, czy trzymającą w napięciu. To typowe guilty pleasure, które czytamy mimo tego, że doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, jak słabych lotów jest to czytadło. Trochę zabawnych tekstów, tajemniczy i zabójczo przystojny facet, parę pieprznych scenek i kryminalna zagadka w tle. Czyta się łatwo, szybko i przyjemnie, choć tłumaczenie miejscami kuleje pod względem korekty (powtórzenia wyrazów, bezsensowne zlepki słów). • Główną bohaterką powieści jest Charley Davidson – prywatny detektyw oraz...kostucha. Młoda kobieta pomaga zmarłym, którzy mają jakiekolwiek nie pozałatwiane po „tej stronie” sprawy, przejść na tę „drugą stronę”. Do grona jej „pozawymiarowych” znajomych należy między innymi zmarły tragicznie trzynastoletni gangster oraz tajemniczy duch, pan Wong, który zagnieździł się w kącie mieszkania Charley. Co ciekawe, dziewczyna niespecjalnie ukrywa swoje zdolności. Pomaga policji rozwiązywać przypadki tajemniczych morderstw (jest to w miarę łatwe, kiedy możesz zapytać zamordowanego, kto go zabił!), a jej rodzina oraz przyjaciółka przestają się już dziwić jej dziwnym zachowaniom. • Wspominałam o tajemniczym przystojniaku. Kim on jest? Cóż, sama Charley tego nie wie. Prowadzi z nim bowiem bardzo bogate oraz intensywne życie seksualne, tyle że wszystko odbywa się nocą...w jej snach. Kim on jest? Ha! Nie będę Wam spoilować bowiem poznanie tożsamości Pana Ciacho jest chyba najbardziej interesującym momentem książki, przez który może lekko opaść Wam szczęka. • Co do zagadki kryminalnej, to ta jest raczej nudna. Nie stanowi osi całej fabuły, a bardziej jej tło, które pozwala nam lepiej poznać umiejętności Charley, jej pracę, rodzinę i znajomych. Zakończenie całej historii pozwala jednak przypuszczać, że w kolejnych tomach (jest ich ponad dziesięć, ale w Polsce – niestety – wydano dotychczas jedynie trzy pierwsze, a jak udało mi się dowiedzieć od wydawnictwa Papierowy Księżyc, to dzisiaj prawa do kolejnych części osiągnęły już spore sumy, a seria w naszym kraju na siebie nie zarabia) cała akcja się rozkręci, a Pan Ciacho będzie będzie grał pierwsze skrzypce. • Podsumowując, spodziewam się kolejnych miłych chwil spędzonych z kolejnymi częściami (i z Ciachem). Dobry odmóżdżacz pozwalający się zrelaksować po ciężkim dniu, czy tygodniu. Polecam, jeżeli chcecie dać głowie odpocząć i nie liczycie na wybitną fabułę pełną nieprawdopodobnych zwrotów akcji ;)
-
Nie wiem, jak książeczka spodoba się dzieciom, czy też tym, którzy - Bóg raczy wiedzieć jak! - nie mieli nigdy okazji obejrzeć filmu. • Na pewno jednak, jeżeli tak jak ja jesteście z początku lat 90. i przez wiele lat, kiedy jeszcze nikt nie myślał o tym, żeby zaraz po wigilii lecieć do swojego smartphona, nie raz, nie dwa i nie trzynaście obejrzeliście już film i prawdopodobnie macie do niego mniejszy lub większy sentyment. • Jako dziecko, uwielbiałam ten film. Bawił mnie i zawsze na niego czekałam. Nawet kilka moich pięknych wspomnień jest z nim związanych, ot co! Potem jednak stałam się dorosła (czyt. miałam jakieś trzynaście lat) i dziwiłam się mojej mamie, która każdorazowo po wigilii zasiadałam przed telewizorem i oglądała film dojadając coś po kolacji. Ja wtedy byłam zajęta bardziej "dojrzałymi" sprawami (jak gra w Simsy na przykład). • Minęło trochę lat. I nagle - sama nie wiem jak i kiedy - oglądanie filmu stało się dla mnie małą tradycją. Dziś co prawda telewizja Polsat trochę zmienia tradycję i zamiast Kevina w domu będziemy mieli Kevina w Nowym Jorku, ale nadal pewnie będziemy zaśmiewać się do żartów, które już wszyscy znamy aż za dobrze ;) • Wesołych Świąt!
-
Jakże niesamowicie cieszyłam się na powrót do Gutowa! „Cukiernia Pod Amorem”, choć może niebędąca wyżyną literatury, całkowicie mnie zaczarowała. Pokochałam bohaterów sagi, tak tych z kresu arystokratycznego świata, jak i nowych, którzy pojawili się w okresie II wojny i już po niej. • Przeżywałam losy Ady, Kingi, Giny, Hrabiego, Pawlaka, Celiny, Igi… Każda z tych postaci zdawała się być żywa. Miała swój wyrazisty charakter, którym oddziaływała na wszystkich wokół. Każda kolejno pojawiają się epoka była „inna”, miała swoje problemy, marzenia, zobowiązania. • Byłam bardzo ciekawa, jak autorka przedstawi współczesny świat. Akcja „Ciastka z wróżbą” dzieje się bowiem w roku 2016, a flashbacki tym razem przenoszą nas głównie do lat 50. i 60., choć na początku przebywamy wraz z parą bohaterów trochę czasu w powojennej, zburzonej jeszcze Warszawie. Tym razem na pierwszym planie mamy poprowadzone dwa wątki – z jednej strony jest Zbigniew, syn Heleny oraz Waldemara (no, powiedzmy!), który właśnie zakochuje się po raz pierwszy, a z drugiej śledzimy świt i zmierzch przyjaźni Teresy vel Tessy oraz Moniki. Ta druga nosi nazwisko Grochowska-Adams i jest autorką książek. O Gutowie. Zatytułowanych „Cukiernia Pod Amorem”. I każdy kolejny tom nosi nazwisko jednej z rodzin. Tak, dobrze myślicie – autorka przeszmuglowała do swojej kolejnej powieści...autorkę poprzedniej serii, która nazywa się bardzo podobnie do niej. Nie muszę chyba mówić, że w „Ciasteczku...”, Monika jest szalenie w Gutowie popularna, a jej książki sprzedają się jak świeże bułeczki i w ogóle wstyd ich nie znać, czy przynajmniej nie trzymać na półce! • Tak naprawdę już tu pojawił się pierwszy zgrzyt. Tym jednym posunięciem autorka tak naprawdę wykreśliła wszystko to, co działo się w tomach poprzednich. Jej bohaterka sama w pewnym momencie mówi, że „wszystko zmyśliła”. Tylko, że Zbigniew jest na świecie, jego biologiczny ojciec się nie zmienił, a sama Helena zapytana o powieści z przekąsem mówi, że „jest Heleną – tą złą”, • Bohaterowie znani z poprzednich części tutaj są cieniami samych siebie. Absolutnie nikogo nie da się tu lubić, czy do niego przywiązać. Wątek miłosny – a w sumie wątki – będące tu zarysowane są koszmarne. Już poprzednio autorka nie popisała się próbą zbudowania relacji pomiędzy Igą, a Xavierem, ale tutaj to już w ogóle wszystko leży na łopatkach. • Przez całą książkę autorka buduję pewną aurę tajemniczości powiązaną z Teresą i Moniką. Po czym dochodzimy do końca książki i nadal nic nie wiemy. Żaden z rozpoczętych wątków nie jest tu poprowadzony choćby do środka (bo o zakończeniu to już nawet nie wspominam). Obstawiam, że ten tom mógłby być śmiało połączony z drugim i tworzyć jedną całość, bo w tej książce dosłownie nic się nie dzieje. To przedstawienie postaci (bardzo zresztą kulawe) i czasów, w których bohaterowie żyją. • Przeczytam drugi tom, bo chcę wiedzieć co konkretnie wydarzyło się w przeszłości i jaką rolę w tym wszystkim odegrał Grzegorz Hryć. Niemniej jednak czuję się lekko oszukana przez autorkę, że rozpisała w tomie pierwszym mnogość wątków, ale żadnego choćby nie uwypukliła, czy jakkolwiek rozbudowała. • Mam nadzieję, że dalej będzie już tylko lepiej. Zaryzykowałabym jeszcze stwierdzenie, że gorzej już przecież być nie może, ale wolę nie kusić losu...
-
Mam pewien problem z tą książką. Jak to Puzyńska - jak zwykle zaskakuje z zakończeniem, przeplata wątki tak, że momentami człowiek już nie wie, jak tę opadającą szczękę podtrzymywać, niemniej jednak... • Kolejna już z powieści, która z Lipowem nie ma nic wspólnego. Klementyna Kopp gdzieś tam się przewija, jest Emilia, Weronika (obie w tym tomie są niesamowicie bezbarwne i tracą każdą ze swoich cech, która je do tej pory wyróżniała). I jest oczywiście Daniel Podgórski... Ten to już w ogóle staje się takim przeciwieństwem siebie z poprzednich części, że aż nieprzyjemnie się to czyta. • Poza tym były chłopak Emilii oraz Cebulski, który był absolutnie do polubienia, a w "Domu czwartym" zmienia się w jakiegoś typa spod ciemnej gwiazdy i aż strach sięgać po "Czarne narcyzy". • Do tego autorka w narrację sprowadza typowy slang charakterystyczny dla policjantów, co tak totalnie nie daje przyjemności z czytania. Bo okej - o ile "nowy" Daniel używa takiego języka, to Klementyna i Emilia, które zdążyły się już dać poznać i raczej żadna nagła agresja nagle w nie nie wstąpiła, brzmią z takim językiem po prostu kuriozalnie. • Sięgnę po kolejny tom, ale mam nadzieję, że autorka przestanie wreszcie iść w swoich książkach w tanią sensację tak charakterystyczną dla Mroza, bo absolutnie nie tędy droga...