Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Najnowsze recenzje
-
Wybierzmy się w podróż do pięknego i kolorowego miejsca, które nęci mnóstwem atrakcji — aż trudno stamtąd wrócić. Taka wycieczka może okazać się też pożyteczna, gdy wyjawi sporo tajemnic, ale również doda kilka nowych, czekających na odkrycie… • Natura budzi się do życia, pogoda skutecznie poprawia nastrój, a do tego nadeszła premiera trzeciej części serii o przygodach Juliette Oiseau i Isabelli. Przyznam, niecierpliwie czekałam na tę pozycję, bo, nie ukrywajmy, dwa poprzednie tomy dosłownie zachwycają. Andrea i Lovisa sprawiły, że wracam do lat dziecięcych, przenoszę w cudowny świat, który nie jest wyłącznie kolorowy i piękny, lecz również mądry. Jednak muszę wyznać, gdy dowiedziałam się o planach wydania „Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, to mieszała się we mnie radość ze strachem. Skąd tak sprzeczne uczucia? Z doświadczenia. Często bywało, iż autorzy po jakimś czasie zaczynali obniżać poprzeczkę, zapędzać czytelnika w dziwne rejony. Na szczęście, teraz obyło się bez podobnych kłopotów i mogłam spokojnie delektować się lekturą. Lekturą ciągle zachęcającą do ponownego po nią sięgnięcia, szczególnie, kiedy nadchodzi wieczór… • Zapewne moją recenzję czytają też osoby, które wcześniej nie miały styczności z tymi książkami. Dlatego muszę podkreślić, iż ogromne wrażenie robią ilustracje stworzone przez niesamowitą Lovisę Burfitt. Całość, za każdym razem, jest wprost przepięknie wydana. Duży format, wielkie rysunki, ujmujące bardzo charakterystyczną kreską. Chętnie powiesiłabym w domu tego typu grafikę — już po samej okładce można się zakochać. Wiem, wygląd to nie wszystko, o czym często wspominam. Bazą, a równocześnie dopełnieniem, są inteligentne spostrzeżenia płynące z kart publikacji. Juliette Oiseau zachwyca bystrością umysłu, połączoną z lekkim marzycielstwem. Chwilami żałuję, że tak urocza postać istnieje jedynie w literaturze, aż chciałoby się ją spotkać. • Patrząc mocno powierzchownie, może wydawać się, iż ta seria wypada płytko: ubranka, kotki, francuskie przysmaki. Nic bardziej mylnego! Kontynuuję wypowiedź z poprzedniego akapitu, ponieważ mamy do czynienia z ważną kwestią. Szczególnie w ostatniej części pojawia się wiele interesujących wątków, tajemniczych, również z morałem. Jakim? Tego dowiecie się już osobiście, ale zapewniam — warto przeczytać, albo z dzieckiem, albo samemu. Wspaniałe przygody nie mają limitu, gdy chodzi o wiek. Zwłaszcza opowieści mogące nas sporo nauczyć, a Andrea lubi w swych książkach nawiązywać do sztuki, historii. • Na przestrzeni kolejnych tomów obserwujemy dojrzewanie Isabelli. Początkowo szara, przeciętna w swoich oczach dziewczynka rozkwita, na co ma wpływ nie tylko jej magiczna przyjaciółka. Ona po prostu pomaga dziewczynce ujrzeć własne piękno, wewnętrzne oraz zewnętrzne. Byłoby wspaniale, gdyby każda dorastająca osóbka miała obok siebie kogoś, kto w nią wierzy, wspiera, równocześnie nie poganiając, zachowując w sobie resztki dziecięctwa. Poza tym, znowu nawrócę do tego, że seria o Juliette Oiseau jest odpowiednia dla wszystkich. Opisy Argentynii (nie mylić z Argentyną!) sprawiają, że automatycznie zaczynamy marzyć o oryginalnych miejscach, odskoczni od rzeczywistości. Autorki skutecznie przenoszą nas w stworzony przez nie świat, wypełniony cudownością. • Czy macie ochotę wybrać się w fascynującą podróż, gdzie nic nie jest oczywiste? Zatem koniecznie musicie sięgnąć nie tylko po „Mademoiselle Oiseau w Argentynii”, lecz też po tom pierwszy oraz drugi, o ile lektura jeszcze przed Wami. Gwarantuję zachwyt, jeśli, tak jak ja, przepadacie za opowieściami uroczymi, a przy tym sensownymi, przemyślanymi. Zbliża się Wielkanoc, a książki zawsze są dobrym wyborem, kiedy chodzi o prezenty. Proszę wziąć pod uwagę moją propozycję, podarować świetną literaturę i komuś, i sobie.
-
Przeszłość nas nie definiuje, ale w pewien sposób kształtuje. Odkrywanie własnych korzeni może być okrutnie trudne i żmudne, ale warte tego poświęcenia — często przynosi rozwiązanie wielu problemów, poplątanych na przestrzeni lat… • Adriana Lisboa to brazylijska pisarka, która już od od dawna mnie ciekawiła, ale nigdy nie miałam sposobności, by konkretnie zgłębić się w jej twórczość. Na szczęście, nadeszła odpowiednia ku temu okazja, a do moich rąk trafiła jej powieść, nosząca intrygujący tytuł. Kolory jako element literatury są bliskie mojemu sercu, głównie ze względu na Vladimira Nabokova, znakomicie umiejącego je mieszać ze słowem. Taka drobna dygresja, jednak posiadającą swoją wartość, bowiem Vladimira i Adrianę łączy upodobanie do bardzo poetyckiego przekazywania myśli. „Kruczogranatowe” umie zauroczyć od pierwszych stron, dzięki dużemu potencjałowi technicznemu. Wiem, że nie każdy jest miłośnikiem tego typu stylistyki, lecz sama muszę przyznać, iż zostałam miło zaskoczona. Spodziewałam się czegoś gorszego w wykonaniu — autentycznie przyjemna niespodzianka, obym natrafiała na większą ich ilość. Dość cienka książka, kryjąca w sobie mnóstwo mądrości, o której wspomnę za chwilę. • Autorka w pewien sposób przeniosła własne doświadczenia. Od wielu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, ale ciągle czuje się Brazylijką. Tworzy w języku portugalskim, pielęgnuje pamięć, poprzez ukazywanie dziejów swego kraju. Podobnie jak jej bohaterka, Vanja, dostrzega różnice, które zgrabnie opisuje, równocześnie unikając wybierania tego, co jest jej zdaniem lepsze lub gorsze. Ostateczną ocenę pozostawia czytelnikowi, za co Adrianę szanuję. Pochodzi z szalenie interesującego miejsca, wypełnionego bogatą kulturą. „Czarnogranatowe” skupia się nie tylko na wątku czysto obyczajowym. Najmocniejszy punkt całości? Tło historyczne, bardzo frapujące. Przyznaję, wcześniej mało wiedziałam o Brazylii, co właśnie gorliwie nadrabiam. • Lisboa nie zajmuje się wyłącznie swymi powieściami. Jest także tłumaczką, lubi pisać wiersze, parała się również muzyką. Większość jej zainteresowań obraca się wokół szeroko pojętej sztuki, co jasno wyłania się ze specyficznego stylu, subtelnego w przekazie, choć poruszającego mocne tematy. Szczególnie widać to na przykładzie jednego z bohaterów. Fernando był członkiem komunistycznej partyzantki, wierząc, że walczy o wolność swoją i swoich rodaków. Autorka w pięknej formie nakreśliła tę skomplikowaną historię, wzruszając oraz skłaniając czytelnika do wielu refleksji, dotyczących różnych aspektów. • „Kruczogranatowe” charakteryzuje się wspaniałym przedstawieniem umysłu nastoletniej dziewczynki, nieustannie szukającej swego miejsca na świecie. Niczym drzewo bez korzeni, konsekwentnie próbuje utrzymać się w pionie. Z jej ust pada sporo mądrych słów. Obserwujemy dorastanie, ale najistotniejsze jest dojrzewanie. To dość sarkastyczna postać, chwilami zabawna, lecz ciągle wzbudzająca sympatię. Relacja Vanji z Fernandem potrafi podbijać serca. „Tylko” ojczym okazał się człowiekiem o dużej empatii, chociaż sprawiał wrażenie gburowatego, zamkniętego w sobie. Należy zrozumieć, iż nacechowała go tragiczna przeszłość. Mamy do czynienia z niezwykle spójną fabułą, bohaterami o głębokich osobowościach, godnych zapamiętania na długo. • Wzruszająca opowieść, nie żałuję ani momentu spędzonego na lekturze. Publikacja warta uwagi, przede wszystkim ze względu na różnorodność podejmowanych w niej tematów — można odkryć wielorakie oblicza i Brazylii, i Stanów Zjednoczonych. Myślę, że jeszcze wrócę do tej książki, aby pozaznaczać interesujące fragmenty. To istna kopalnia cytatów, uniwersalnych, fundamentalnych w swojej prostocie. Historia o trójce „wygnańców”, którzy są w stanie stworzyć rodzinę. Bowiem więzy krwi nie należą do najważniejszych kwestii, gdy zaczyna nam na kimś zależeć.
-
Boże Narodzenie miewa różne oblicza! Czasami widziane w krzywym zwierciadle, potrafi na moment odstąpić od patosu i wywołać szczery śmiech. W jaki sposób? Za pomocą opowiadań, oczywiście! Przezabawnych, ale z morałem… • Zmarły przed trzema laty Terry Pratchett nadal jest bardzo poczytnym pisarzem. Jego książki zachwycają kolejne pokolenia, a charakterystyczny styl się zupełnie nie starzeje. Przyznaję, może nigdy nie byłam specjalną miłośniczką tego autora, jednak potrafię docenić talent, zaangażowanie w pracę, istniejące przez ten cały czas. Święta zbliżają się ogromnymi krokami, a ja uwielbiam wprowadzać się w odpowiedni nastrój za pomocą zimowej literatury. W tym roku mój wybór padł na pośmiertną publikację, właśnie Pratchetta. To wielka niespodzianka dla fanów, bożonarodzeniowy prezent. Sama z ciekawością zasiadłam do lektury, rozgrzewając się herbatą, podgryzając ciastka — i stwierdzam, że ciężko wyobrazić sobie przyjemniejszą chwilę. Niepozorna książeczka, wypełniona po brzegi dowcipem, zarażającą dobrym humorem. Brak śniegu już tak nie przeszkadza, gdyż przynajmniej mogłam o nim poczytać, a opisy są naprawdę sugestywne! Dlatego warto ratować się gorącym napojem. • Samo wydanie jest po prostu piękne, zaprojektowane z dbałością o szczegóły. Okładka cieszy oko, do tego stopnia, iż wygląda na ciekawą ozdobę półki, właśnie w tym świątecznym okresie. W środku znajdziemy sporo ilustracji, zabawnych, troszkę kojarzących mi się ze starymi komiksami. Pojawiają się chyba na każdej stronie, świetnie komponując z tekstem. Duża czcionka nadaje całości taki rys przypominający czytane w dzieciństwie bajki. Odpowiednie porównanie, ponieważ „Sztuczna broda Świętego Mikołaja” w swojej narracji raczej miała brzmieć niczym opowiadana przy kominku baśń. Jeśli o ten efekt chodziło autorowi, to zabieg się udał, posiłkowany dokładnie szatą graficzną. • W książce zamieszczono dziesięć historyjek, które pochłania się niesamowicie szybko. Wystarczy jeden wieczór, ale wydaje mi się, że wielu będzie wracało do poszczególnych fragmentów. Momentami absurdalny humor potrafi doprowadzić do łez, widać brytyjski dowcip, choć wiem, iż nie każdy go lubi. Niemniej jednak po ten zbiorek chyba sięgną głównie osoby już zapoznane z Pratchettem, więc wszyscy powinni być zadowoleni. Pieczenie ogromnego placka, komputer piszący list do Świętego Mikołaja, babcia opiekująca się wielkim śniegoludkiem — to tylko kilka sytuacji, które nam się przedstawia. • Nie umiem się do czegokolwiek przyczepić. Rozdziały są króciutkie, lecz nie pozostawiają w poczuciu niedosytu. Każde z opowiadań jest bardzo oryginalne, po prostu wyjątkowe, wyróżniające się. Za wspólny mianownik można uznać przede wszystkim styl, aczkolwiek fabularnie sprawiają, iż trudno się w jakimkolwiek stopniu znudzić. Proste, a równocześnie niosą różnorakie przesłania. Pozbawiono je tradycyjnej pompatyczności, zastępując nią szaloną spontaniczność. Terry Pratchett łączył ze sobą, tylko powierzchownie, obce wątki, tworząc z nich coś zupełnie nowego. Normalnie nikt nie pomyślałby o Świętym Mikołaju, który próbuje pracować w ogrodzie zoologicznym! Nie wspominając (a jednak, wspominam) o kurku żyjącym na dachu, mającym wpływ na pogodę! • Oto publikacja zwyczajnie niezbędna do poczytania w czasie Bożego Narodzenia. Nie musimy tego robić samotnie, książeczka świetnie trafi do młodych miłośników literatury, którzy powinni chętnie potowarzyszyć nam w podróży wokół świata wymyślonego przez Terry’ego Pratchetta. Autora już nie ma, ale zostawił po sobie całą masę wspaniałych historii, regularnie powracających w różnych formach. Warto korzystać z przywileju, bo ciężko trafić na podobne poczucie humoru. „Sztuczna broda Świętego Mikołaja” może okazać się też cudownym prezentem!
-
Taka już nasza ludzka natura, że interesuje nas wszystko, co jest niezbadane, podejrzane, tajemnicze. Do praktycznie każdego wydarzenia można przypisać teorię będącą zaprzeczeniem logiki. Jednak okazuje się, iż nie zawsze tego typu zabiegi są irracjonalne… • Byłam jeszcze dzieckiem, gdy w moim domu pojawiła się gazeta nosząca intrygujący tytuł „Faktor X”. Lubiłam ją przeglądać, a potem czytać, skupiając uwagę na niesamowitych historiach. Naturę tego dwutygodnika chyba najlepiej określa jego podtytuł — „Twoje archiwum niewyjaśnionych zjawisk i zdarzeń”. Każdy numer poświęcano różnorakim zagadnieniom, ale zawsze krążącym właśnie wokół zjawisk paranormalnych i teorii spiskowych. Tak zaczęła się moja przygoda z tematyką. Wiem, wiele osób puka się w czoło, co bywa normalną reakcją. Jednak przyznaję bez bicia, uwielbiam zgłębiać opowieści mające w sobie nutkę zaskoczenia. Posiadające dużo warstw, tylko czekających na odkrycie. Dlatego zdecydowałam się sięgnąć po publikację autorstwa Nicka Redferna. Natychmiast przypomniała mi o nieodżałowanym „Faktorze X”, więc postanowiłam odświeżyć wspomnienia, a przy okazji poszerzyć wiedzę. W każdym razie, na to ostatnie miałam nadzieję, co połowicznie mi się udało. • Kilka słów w kwestii oprawy graficznej. Do samej okładki nie mam specjalnych zastrzeżeń, choć lepiej prezentowałaby się, gdyby była twarda. W środku znajdziemy mnóstwo zdjęć okraszających tekst, wszystkie są w bardzo dobrej jakości. Zwracam na to uwagę, ponieważ zauważyłam dziwny „trend”, że w niektórych książkach nie dopilnowano procesu tworzenia. Wtedy możemy natknąć się na „spikselowane” obrazki, psujący cały efekt. Świetnie, iż w publikacji Redferna tego uniknięto. Natomiast przydałaby się trochę większa czcionka, dla starszych czytelników, aby nie męczyć wzroku długą lekturą. Jednocześnie rozumiem, wówczas egzemplarz stałby się naprawdę gruby, nawet nieporęczny. Już teraz swoje waży! • Pozycja składa się z trzech dużych rozdziałów: „Starożytne wizyty obcych”, „Teorie spiskowe” i „Nowy ład światowy”. Podrozdziałów wypisać nie będę, gdyż jest ich całe mnóstwo. Aż się zdziwiłam z ilości. Autor porusza wiele wątków, głównie tych popularnych, lecz zdarzyło się też kilka niespodzianek, zwłaszcza w temacie UFO, których zazwyczaj średnio mnie zajmował. Jednak Redfern potrafi zaciekawić swoim stylem, dość prostym, zrozumiałym, aczkolwiek wypełnionym po brzegi pasją. W końcu stworzył już około trzydziestu książek, a trzeba przyznać, taka liczba robi wrażenie. • Wracając na moment do wspomnianego wyżej „Faktora X”. Dowiedziałam się, że Nick Redfern pisywał do tego magazynu, co wyjaśniło mi zastanawiające podobieństwo. Tym samym straciłam odrobinę obiektywizmu. Nad lekturą spędziłam parę interesujących dni, wciągnęła mnie, pomogła odświeżyć informacje. A trochę ją zaniedbałam z biegiem lat, toteż przyjemnie było odkurzyć dawne hobby. Natknęłam się na opinie, jakoby autor narzucał swe zdanie, ślepo wierząc w mało racjonalne rzeczy, tuszując dowody na własną głupotę. Dosłownie. Ja odnoszę inne wrażenie. To po prostu ogromna część jego życia, choć nie zawsze się z nim zgadzam, owszem, ale ani razu nie odczułam wpychania mi na siłę jakichś poglądów. • „Tajemna historia świata” jest pozycją idealną przede wszystkim dla osób, które lubią tego typu klimaty. Nie ryzykowałabym nawracania sceptyków, bo uważam, że mamy prawo do swoich opinii. Jeśli wśród Waszych bliskich są ludzie dzielący z Wami pasję, to wówczas spokojnie możecie im polecić tę publikację, a następnie wymienić spostrzeżeniami. Ja egzemplarz właśnie pożyczyłam tacie, czyta ciągle rzucając w moją stronę komentarze na temat danego wątku, więc ma teoria o dyskusji się sprawdza — teoria wcale nie spiskowa!
-
Pozornie banalne szczegóły mogą stworzyć wspomnienia, które zostaną z nami na długie lata. Dziecko w parku, specyficzna powierzchowność nieznajomego człowieka , kolor morza w pewien letni dzień — oto detale, „sfotografowane” oczami i przyozdobione w odpowiednie słowa… • Koniecznie muszę się przyznać, że Claudio Magris, aż do tej pory, był mi postacią kompletnie obcą. Co gorsza, zauważyłam, iż w sumie nie należy w Polsce do najpopularniejszych autorów, co po skończonej lekturze „Migawek” zaczęło mnie poważnie zastanawiać. Dlaczego w ogóle zdecydowałam się zapoznać z twórczością pisarza? Primo, opis książki, gdyż od dawna jestem miłośniczką krótkich form. Zazwyczaj zawierają w sobie więcej niż opasłe tomiska. Secundo, po raz kolejny na jaw wyszło moje ocenianie za pomocą okładki, proszę mi wybaczyć słabość. Ot, zwyczajnie piękna: minimalistyczna, w jakiś sposób dająca do myślenia. Cóż, zawsze pocieszam się, że egzemplarz przynajmniej będzie dobrze prezentować się na półce, jeśli treść okazałaby się zbyt kiepska. Na szczęście, „Migawki” to zbiór bardzo oryginalny, czytanie było prawdziwą przyjemnością. W trakcie czynności nadchodziło sporo refleksji, a wspomnę o nich za chwilę. • Próbuję sklasyfikować tę publikację, przypisać ją do konkretnego gatunku, ale bezskutecznie. Ciężko prowadzić dysputy o wartkiej akcji, bo ona po prostu nie istnieje. Czy uznaję to za wadę? Nie, ponieważ bywają sytuacje, gdy człowieka nachodzi ochota na książki wprawiające w zadumę, uspokajające emocje. Chwila odskoczni od codzienności, choć w jakimś stopniu też w niej zatrzymująca. Pisarz pokazuje własne spojrzenie na różnorakie kwestie, począwszy od problemów społecznych, na analizowaniu czyichś zachowań skończywszy. Oczywiście, nie zawsze zgadzam się z opiniami Magrisa, aczkolwiek trudno mu odmówić zdolności obserwacji. Posiada pewien ważny talent — zwracania uwagi na detale. • Rozdziały są bardzo krótkie, czyta się je jednym tchem, chociaż zdarzało mi się, iż do nich momentalnie wracałam, odkrywając nowe znaczenia poszczególnych zdań. To pozycja wielowarstwowa, wymagająca odrobiny skupienia. Aby nie przeoczyć istotnych rzeczy, móc wynieść z lektury jak najwięcej informacji. A tych ostatnich nie brakuje. Chciałabym sięgnąć po inne publikacje Magrisa, porównać je z „Migawkami”, gdyż ciekawi mnie pewna sprawa — czy cechą charakterystyczną autora jest specyficzna atmosfera, którą umie przywołać? Pełna rozsądku, inteligentnych wypowiedzi. Z drugiej strony, dość oniryczna. Same przeciwstawności. • Całość napisano pięknym językiem, poetyckim, ale równocześnie uniknięto popadania w banały. Niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że spaceruję razem z autorem, razem z nim dyskutuję. Dlaczego ten niepozorny zbiór krótkich opowieści aż tak mi się spodobał? Pierwsze skojarzenie — kartki z tworzonego pospiesznie pamiętnika, niczym robienie zdjęć bez użycia aparatu, wyłącznie słowami. Claudio Magris dotknął wielu tematów, których samymi jesteśmy świadkami lub nawet uczestnikami, często nie zdając sobie z tego sprawy. To obraz ludzkich odruchów, mających wyraźny wpływ na funkcjonowanie świata. Pisarz nie boi się ironii, dowcipkowania, lecz zawsze w wyważony sposób, co chyba najbardziej mi odpowiada. • „Migawki” skutecznie zachęciły mnie do dalszych poszukiwań i trochę żałuję, że dopiero teraz zetknęłam się z prozą Magrisa. Cóż, lepiej późno niż wcale. Komu polecam lekturę? Z pewnością osobom pragnącym wyciszenia, kiedy nadarzy się wolny wieczór. Wystarczy tylko jeden, na początek, a uważam, iż będziecie do tej publikacji wracać. Jest wypełniona ważnymi fragmentami, warto je pozaznaczać, co też również niezwłocznie uczyniłam. Świetna propozycja na przedwiośnie, gdy już zaczynamy wypatrywać lata. Życie to oczekiwanie.