Strona domowa użytkownika
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Zawiera informacje, galerię zdjęć, blog oraz wejście do zbiorów.
Najnowsze recenzje
-
Po niemal trzech latach ponownie spotykam się z twórczością Carli Montero. Trochę późno, ale często przerwa jest potrzebna, aby móc sobie przypomnieć, za co szanuje się danego autora. I tak właśnie było w tym przypadku. Bardzo mi miło, że znowu uzyskałam szansę na przeczytanie najnowszej powieści pisarki. I naprawdę rozumiem fenomen, chociaż życzyłabym jej jeszcze większej popularności w Polsce. Bo mamy do czynienia z rzeczywiście utalentowaną postacią, istną mistrzynią tworzenia wyrazistych bohaterów oraz wzruszających fabuł. „Ogród kobiet” to dość spora w gabarytach książka, jednak całość czyta się niesamowicie prędko. Ciężko mi było odłożyć mój egzemplarz, ponieważ już po chwili nachodziła mnie powtórna ochota na dalsze odkrywanie kolejnych przygód. A gdy skończyłam ostatnią stronę? Cóż, zaczęłam myśleć o następnych ideach, jakie przyjdą Montero do głowy. • Dla książek Carli bardzo charakterystyczne są dość pogmatwane relacje rodzinne. Podczas czytania należy trochę się skupić w kwestii wszelkich imion, nazwisk i stopni pokrewieństwo. Inaczej będziemy zmuszeni zawsze cofać się o kilka stron, by rozwiać swoje wątpliwości. Jednak warto przebrnąć przez podobne „niedogodności”, bo osobiście szybko zaczęłam rozumieć akcję. Dlatego — nie zniechęcajmy się! Istotnie, jestem pewna, iż fani romantycznych, lecz nie przesłodzonych fabuł zakochają się w twórczości Montero. Jej największa zaleta to właśnie brak popadania w banały, utarte schematy. • Autorka przenosi nas prosto w wykreowany świat. Opisy są piękne. Rzeczywiście, wydawało mi się, jakbym wszystko obserwowała razem z postaciami, towarzysząc im pośród całego morza rozterek. Montero pieczołowicie skupia się na każdym pojedynczym uczuciu. Niektórzy mogą poczuć znudzenie z racji aż tak mocnego zaangażowania w życie wewnętrzne bohaterów, aczkolwiek ja jestem miłośniczką tego typu rozwiązań. Lubię się wczuwać. I jeszcze Włochy! Chciałabym wyjechać w podróż śladami pisarki — jej powieści to naprawdę dobra promocja Italii. O ile jakakolwiek promocja byłaby potrzebna. • Finalnie dochodzę do ulubionej kwestii, czyli właśnie bohaterów. W przypadku „Ogrodu kobiet” tytuł świetnie określa treść. Carla stworzyła fantastyczne wręcz dziewczyny. Mocne, zdecydowane, gdy wymaga tego sytuacja. Wyjątkowo poruszyła mnie historia Anice. To czarodziejka, w każdym znaczeniu. Gorącokrwista, wypełniona pewnym szczególnym rodzajem heroizmu. Z przyjemnością czytałam o jej przygodach, kibicując, czasem roniąc łzę. Trudno mi znaleźć wady, a równocześnie Anice wydaje się być ludzka. Chciałabym, aby istniała. Życzyłabym sobie, by takie charaktery mnie otaczały. Idealnie wpasowała się w specyficzną atmosferę książki, bardzo „włoską”, ze (wspomnianymi wyżej) zapierającymi dech w piersiach widokami, przepysznym jedzeniem, intensywną miłością. Zdolną pokonać bariery… • „Ogród kobiet” to historia z ważnym przesłaniem, dotyczącym przede wszystkim odwagi. Odwagi, aby móc zacząć nowa, podążać za swoim sercem, chociaż czasem bywa ciężko. Brzmi banalnie? Może. Ale dobrze przypominać o takich wartościach, o których prosto zapomnieć w biegu dzisiejszego świata. Książka przytulna, ciepła, niczym przyjemny ogień w chłodną noc. Polecam lekturę na deszczowe chwile, gdy mamy ochotę zawinąć się w koc, razem z kubkiem herbaty i świetną powieścią. Twórczość Carli Montero nada się idealnie.
-
Powoli zaczynam odchodzić od terminologii typu „literatura dziecięca” — albo sama jestem jeszcze berbeciem, mimo nieubłaganie pędzącego czasu. Po prostu lubię odkrywać kolejne propozycje przeznaczone dla najmłodszych czytelników. Piękne wydania, piękne fabuły. Dlatego nie mogłam odpuścić i najzwyczajniej w świecie musiałam (!) zaznajomić się z „Kotolotkami”. W końcu doczekaliśmy się pełnego zbioru, w jednej książeczce zamieszczono każdą z, kochanych przez wielu, historii. To moje pierwsze spotkanie z Ursulą L. Le Guin. Przyznam, że trochę żałuję, iż dopiero teraz nadeszła pora na zapoznanie z jej twórczością. I mam nadzieję na rychłe sięgnięcie po inne powieści. Planuję, ale tym razem już na poważnie! „Kotolotki” wprowadziły mnie w absolutnie fenomenalny nastrój. Uwielbiam te zwierzęta, a tutaj na dodatek latają! Czyż można wyobrazić sobie jakieś lepsze połączenie? Pytanie retoryczne. Odrobina fantazji nikomu nie zaszkodzi. • Początkowo trochę bałam się, że Le Guin podeszła do czytelnika w aż nazbyt infantylny sposób. Używając nieustannie spieszczeń, z dość dziecinnym kreowaniem narracji. Jednak moja nieufność szybko została usunięta w cień, bowiem autorka w swoim pisaniu ma pewien charakterystyczny rys, który sprawia, iż fabuła nie wydaje się być w jakimkolwiek stopniu przesłodzona. Miłośnicy książek określanych jako te „dla dzieci” wiedzą, co mam na myśli. „Kotolotki” są urocze, oczywiście, acz też niewątpliwie dojrzałe, jeśli mogę użyć tego słowa. Magia? Naturalnie. Ale w najlepszej formie! Bez popadania w skrajności. Przypomina mi się twórczość Kennetha Grahame’a! • Chciałabym jeszcze złożyć podziękowania Maciejce Mazan, która w fenomenalnie przetłumaczyła książkę. Zajrzałam do oryginalnej wersji i muszę przyznać, że polska wersja jest po prostu świetna! Idealny przekład różnych gierek słownych, bez zapominania o indywidualnej pracy pisarki. Do tego prześliczne ilustracje S.D. Schindlera. Wydanie sprawia dobre pierwsze wrażenie, lecz trudno mówić tutaj o przeroście formy nad treścią. Całość została odpowiednio skomponowana, moim zdaniem, nadaje się na prezent z okazji urodzin, imienin, a może czasem nawet okazji nie potrzeba? • Ten zbiór zabawnych historyjek kryje w sobie uniwersalne przekazy. Mało odkrywcze? Lecz przedstawione w interesujący sposób. Pisarka opowiada o odwadze, akceptacji różnic, tak ważnej w dzisiejszych czasach. O szacunku dla zwierząt i ludzi. Nie musimy wszyscy się kochać. Aczkolwiek chyba damy radę zrozumieć? Nawiązując jeszcze do „dziecinnego” języka zawartego w wielu publikacjach — znowu pragnę popodziwiać, jak Le Guin pięknie potrafiła operować słowem. Uważam, iż nasze pociechy mogą dużo wynieść z „Kotolotków”. Prawdę o świecie oraz umiejętność odpowiedniego wysławiania się. W czym jest również zasługa tłumaczki! Owszem, gdy skończyłam lekturę, to nie bardzo chciałam na opuszczenie tak niezwykłego miejsca… • „Kotolotki” to zbiór naprawdę uroczych opowieści, idealnych dla osób w każdym wieku, nie tylko dzieci. Ursula K. Le Guin stworzyła fantastyczny oraz fantazyjny świat, pełen przyjaźni oraz zrozumienia dla odmienności. Cieszę się, że ta wspaniała książka jest nadal w druku, nawet po tylu latach. Jeśli Wasz dzień nie należy do tych najlepszych, macie ochotę na coś, co skutecznie poprawi Wam humor — wówczas koniecznie musicie sięgnąć właśnie po „Kotolotki”. Będziecie zachwyceni. Zaznaczam na moją odpowiedzialność!
-
Po krótkiej przerwie wracam do dalszego zapoznawania się z książkami fantasy. Tym razem wpadła mi w ręce debiutancka powieść polskiego autora. A tych lubię odkrywać wyjątkowo — taki specyficzny rodzaj patriotyzmu. I chęć doedukowania się, bo kiedyś wspominałam, że znajomość mego rodzimego rynku jest dość słaba. Dlatego próbuję (jak najwięcej) nadrabiać. „Kulawy szermierz” miesza w sobie sporo wątków, co może zachęcić do czytania osoby, które nie przepadają za fabułami skupionymi na fantasy wyłącznie. Odrobina romansu, dużo dowcipu (mimo ogólnie mrocznej oraz przytłaczającej atmosfery), interesujący pomysł. Tak wypadło pierwsze wrażenie, kiełkujące po przeczytaniu początkowych rozdziałów. A najbardziej zaciekawił mnie sam główny bohater, o czym opowiem już za chwilę. Jednak teraz przyznam, iż jestem nawet zadowolona z lektury. Całość pochłonęłam stosunkowo szybko, wbrew pokaźnym gabarytom. Cóż, głowa autora zakipiała ideami! • Styl Tomasza Matery wydaje się być w porządku. Nie sili przesadnie na raczenie wydumanymi archaizmami, dość frapująco opisuje świat przedstawiony, wciągając w żywiołową fabułę. Nuda? A co to takiego? Początkowo sądziłam, że te wszystkie pojedynki mnie znudzą, bo na co dzień sięgam po inny rodzaj literatury — aczkolwiek sceny walk przypomniały mi naprawdę dobry film. Potwory, czarodzieje, czarne charaktery… Cóż, musimy przyswoić sporo informacji! Ale ciężko narzekać na jakikolwiek przesyt, gdyż każda historia odpowiednio łączy się z kolejną, tworząc spójną układankę, bez brakujących elementów. W takich kwestiach trudno znaleźć większą wadę, wpływającą na ogólną ocenę książki. • Nie mogę uznać, że „Kulawy szermierz” jest w pełni powieścią fantastyczną. Autor bardzo dużo zaczerpnął z historii, ludowych tradycji, umiejscawiając je w fikcyjnym świecie. Do tego lekkie nawiązania do poczytnych pisarzy, których nawet ja znam, chyba raczej w formie oddania hołdu, niźli konkretnej inspiracji. Akcję obserwujemy z różnych perspektyw, dzięki czemu łatwiej wczuwamy się w poszczególne postacie, odgadujemy poszczególne emocje. Liczę, iż kolejne tomy (pewnie wkrótce ujrzą światło dzienne) będą utrzymane na podobnym poziomie. A może jeszcze wyższym? • A teraz punkt, na który czekamy — bohaterowie! Cała masa. Wielu z nich od razu polubimy, aby szybko się zorientować, że nadeszła pora pożegnania. Krew leje się niczym woda, dlatego lepiej unikać sentymentów oraz przyzwyczajeń. I pamiętać o odrobinie skupienia, gdyż rozkojarzeni czytelnicy mogą poczuć pewien natłok. Natomiast nasz Uther to mężczyzna nietuzinkowy, ciekawy, i nawet dobrze skonstruowany. Co prawda, chciałabym więcej dowiedzieć się czegoś o wpływie jego kalectwa na charakter, zachowania, lecz sądzę, iż te tematy zostaną poruszone w następnej części. Jednak właśnie Mac Flann jakoś najmocniej ze mną „został”, i to wcale nie z powodu ogromu trupów! • Debiut Tomasza Matery uznaję za udany. Nie wiem, czy spodoba się czytelnikom bez reszty pochłoniętym przez książki fantastyczne, bo zapewne mają wymagania o wiele większe ode mnie. Ale w sytuacji, gdy (jak ja) ciągle jesteście na „drodze poznania”, to powinniście spędzić nad swoim egzemplarzem interesujący weekend. Trzymam kciuki za dalszy rozwój autora i mam nadzieję, że jeszcze będę miała okazję sięgnąć po jego przyszłe fabuły. Widzę potencjał, a przede wszystkim — mnóstwo pasji oraz zaangażowania. Gratulacje.
-
Balet mnie zawsze interesował, ale teraz wiem, że chyba zbyt powierzchownie. Albo niepotrzebnie zatrzymałam się na dziewiętnastym wieku, podziwiając rosyjskich tancerzy. Wstyd się przyznać, jednak przed premierą tej książki nigdy nie słyszałam o Ninie Novak. Ani ja, ani zapewne dużo innych osób. Bardzo cieszy mnie fakt, iż uzyskałam możliwość przeczytania publikacji stworzonej przez Wiktora Krajewskiego, dziennikarza, który brawurowo poprowadził rozmowę z Aliną Dąbrowską (tę również serdecznie polecam). I oto w moich rękach znalazł się egzemplarz z piękną okładką, obiecującą podobnie piękną treść. Przeczucia nie myliły — spędziłam z lekturą kilka cudownych oraz poruszających dni. W dobie gloryfikowania celebrytów chciałabym, aby świat częściej przypominał sobie o takich ludziach, jak Novak. A właściwie Janina Nowak. Kiedy młoda Janinka stała się wspaniałą Niną? O tym opowiada ta pozycja. Niesamowita historia! • Publikacja to wywiad-rzeka, lecz całość czyta się niczym dobrą powieść. Momentami aż trudno uwierzyć w te wszystkie przygody, czasem zabawne, aczkolwiek często po prostu tragiczne. Novak przeszła w życiu przez mnóstwo niebezpiecznych sytuacji, potrafiących złamać niejednego człowieka. Naprawdę podziwiam jej siłę woli, umiejętność do dostosowania się do złych warunków. Nina wiele poświęciła dla swej pasji, tańca. Musiała położyć na szali udane pożycie rodzinne, bo sztuka to zazdrosna kochanka, nielubiąca konkurencji. Tak, nasza bohaterka zdradza, że właśnie taniec jest i był jej największą miłością. Ciężko ją za to winić, nie żałuje wyborów. • Wiem, iż wstawki stworzone przez Wiktora Krajewskiego mogą trochę przeszkadzać, gdyż postanowił pójść w bardziej fabularyzowany sposób przekazu, wczuwając w osoby, z którymi nawet nie miał okazji porozmawiać. Aczkolwiek rozumiem jego pobudki i chęć ubrania historii w dość oryginalną formę. Jeśli przyjmiemy te fragmenty z pewnym przymrużeniem oka, to nie będziemy ich krytykować. Za to trzeba przyznać, że Krajewski umiał odpowiednio prowadzić swoją rozmówczynię, kierując dyskusję na ciekawe tematy, co również jest niewątpliwie trudną sztuką. Zwłaszcza z tak specjalną interlokutorką! • Owszem, iż chyba daleko mi do wyjątkowości, gdy chodzi o ustępy, które najmocniej mną wstrząsnęły. Oczywiście, mam na myśli wszystko, co związane z wojną. Czytałam ze łzami w oczach, próbując wyobrazić ogrom cierpienia, z jakim mierzyła się Nina i tylu innych ludzi. Jej relacja z bratem, Józiem, była bardzo ważna. Niestety, los brutalnie ich rozdzielił — Józef zginął w obozie koncentracyjnym, a sama Novak niejednokrotnie wraca duchem do tamtych czasów. Nie jest przesadą, kiedy stwierdzam, że taniec ją w pewnym sensie uratował. Włożyła w niego całą miłość, niegdyś przelewaną na ukochaną rodzinę, na swoich bliskich, straconych w tak strasznych okolicznościach. • „Taniec na gruzach” to pozycja idealna dla ludzi lubiących mocne wzruszenia. Sympatyków silnych kobiet, które miały w sobie determinację, aby stanąć w szranki ze złym losem. Jestem naprawdę zadowolona, iż przeczytałam tę książkę. Zajęła honorowe miejsce na mojej półce, ale często będę do niej wracać. I mam nadzieję na osobiste poznanie Niny Novak, kiedyś, jakiegoś pięknego dnia. Cudownie byłoby móc uścisnąć jej rękę. Oklaski dla Wiktora Krajewskiego za interesujące poprowadzenie dyskusji z naszą główną bohaterką.
-
Pani Nora Roberts! Po raz trzeci trafiam na jej twórczość. Wszyscy przechodzimy teraz przez trudne czasy. Mnóstwo z nas nadrabia zaległości książkowe, byle na moment zapomnieć. Ja również. Przeszłam całą serię pozycji, które na mnie długo czekały. A nadeszła chwila na odpoczynek dla umysłu. Dokładnie z takich pobudek sięgam po powieści Roberts. Słodkie, przewidywalne, ale mam do nich słabość. Właśnie z powodu wymienionych wyżej cech. Oto następny tom cyklu poświęconego księstwu Cordiny, gdzie nieustannie wydarzają się łamiące serca sytuacje. Tym razem naszym głównym bohaterem został rozrywkowy książę Bennett. W pewnym stopniu podziwiam autorkę, za jej niewyczerpaną wyobraźnię oraz to, że sama nie gubi się w tych wszystkich miłosnych zawirowaniach. Cóż, w końcu pisze już od wielu lat, czego owocem jest istna masa (naprawdę masa) powieści. Lekkich, przyjemnych, przystępnych. • Bennett de Cordina, drugi w kolejce do tronu, jest powszechnie uważany za „tego niegrzecznego”. Arogancki, pewny siebie, bardzo swobodnie czujący się w swej roli. Lubi piękno, skandale nie są mu obce, do czego z łatwością się przyznaje. Kobiety? Chętnie je poznaje. Ale pod tą fasadą widać inną twarz, osoby kochającej swój kraj, chcącej o niego dbać, niczym jego starszy brat. Tak, Bennett jest ciekawą postacią, jednak rozkwita dopiero wtedy, gdy pojawia się moja ulubienica, czyli Hannah Rothchild! Człowiek nieoczywisty. Zupełne przeciwieństwo dam, z którymi książę zazwyczaj spędzał czas. Słusznie. Bowiem Hannah to tajna agentka… • W tym tomie występuje wątek na wskroś sensacyjny, dodając całości interesującego klimatu. Tak, łatwo przewidzieć dalsze przygody bohaterów, aczkolwiek jakoś mi to nie przeszkadza. Przynajmniej uniknęłam denerwowania się i mogłam spokojnie czytać, bez szalonego przerzucania kolejnych stron, byle jak najszybciej poznać zakończenie. Swoją drogą, jeśli ktoś najpierw trafia na tę część, zrządzeniem losu omijając poprzednie — wszystko bez problemu zrozumie, gdyż akcję poprowadzono w sposób odrębny od wcześniejszych sytuacji, choć sporo postaci pojawia się ponownie, naturalnie. Tylko bardziej robią za tło. • Podoba mi się fakt, że teraz to kobieta została agentem, wychodząc z roli tych, które ciągle trzeba ratować z opresji. Miła odmiana. Naprawdę polubiłam główną bohaterkę, przez całą lekturę jej kibicowałam, nieco spychając Bennetta na boczny tor, lecz trudno! Niechaj tym razem dziewczyna będzie „gwiazdą wieczoru”, chociaż ta niepewność siebie chwilami sprawiała mi przykrość. Bo Hannah ma w sobie wszystko, aby być docenianą, na wielu polach. Cieszy mnie, iż wątku nie poprowadzono zbyt cukierkowo. Chyba dlatego właśnie ten tom najmocniej przypadł mi do gustu i ciężko mi do czegokolwiek się doczepić. Pozycja idealna dla córek, matek oraz babć! • Chciałabym poświęcić słówko zakończenia na temat samej twórczości Roberts, bo wiem, że powierzchownie sprawia wrażenie kiczowatej. Nic bardziej mylnego. Oczywiście, mamy do czynienia z fabułami prostymi, ale nie prostackimi. Jest w tym pewien urok, charakterystyczny dla takich pisarek jak słynna Danielle Steel. To poprzednie (a może nawet przedostatnie) pokolenie autorek romansów — i czuję do nich spory szacunek, za całą moc wyobraźni oraz ich siłę przebicia. A czasu spędzonego z „Księstwem Cordiny” zdecydowanie nie żałuję.